Pobudka w pociągu była bardzo przyjemna, a widok zza okna zmienił się drastycznie. Zamiast wielkich betonowych budynków, mogliśmy podziwiać szerokie połacie pól ryżowych oraz małe, skromne wioski, których domy zbudowane były wg. tradycyjnej chińskiej architektury.
Pociąg miał 2 godziny opóźnienia, a wagony jechały w przeciwną stronę, niż wieczorem :) Do Guilin przybyliśmy ok 9 rano i staraliśmy się znaleźć hostel "Guilin Flowers", który to wcześniej zarezerwowaliśmy przez internet. (http://www.hostelworld.com/hosteldetails.php/Guilin-Flowers-International-Hostel/Guilin/9508) Nocleg w 4-os pokoju kosztował nas około 3 Euro :)
Jednak zanim dotarliśmy do hostelu, zapytałem o drogę przypadkowego turystę - nie wierzyłem swoim uszom, jak się okazało, że turysta odpowiedział po polsku - "nie wiem" :D Był to student z Bydgoszczy, który wybrał się na podróż do Chin :) Nie znał on drogi, więc szukaliśmy dalej... zaczepił nas typowy nagabywacz turystyczny, oferując nam spływ rzeką Li River. W czasie rozmowy pytał skąd jestem, a na odpowiedź, że z Polski odparł : "aaa, president kaczynsky, crash plane, dead" ... Nie skorzystaliśmy z jego usług, ale przynajmniej pokazał nam hostel.
Wchodząc do hostelu poczułem się jakoś tak bardziej europejsko :) Bardzo sympatyczna recepcjonistka zaproponowała nam rejs rzeką Li River, co poniekąd było naszym głównym celem wyprawy. Mieliśmy tylko 10 min na pozostawienie rzeczy w pokojach. Kierowca już czekał na nas pod hostelem. Kiedy wsiedliśmy do busika, okazało się, że w środku siedzi nasz rodak z Bydgoszczy - Tomek :)
Wspólnie rozpoczęliśmy podróż w stronę rzeki Li River. Już podróż busikiem przez miasto dostarczało niesamowitych wrażeń. Ludzie poruszają się wszystkim i wszędzie nie zważając na znaki, światła, pieszych. Istny młyn :) Po wyjeździe z miasta, nasza trasa biegła przez dziurawe drogi, na których kierowca ani myślał zwalniać. Tak nas wytrzepało, że po wyjściu z busika miałem pełno siniaków na d... :P Przeżyliśmy też chwilę grozy, gdy kierowca wyprzedzał ciężarówkę i nie przejmował się, że jedzie czołowo na autobus. Minęliśmy się na lusterka, a ja miałem czarne myśli... W mijanych wioskach widziałem kobiety jadące na rowerze z dziećmi na plecach. Ogólnie wielkie kontrasty: biedna wieś gdzie przy stodołach stoją najnowsze mercedesy. Jednym słowem: dzikość :D
Po około godzinie dzikiej jazdy, wysiedliśmy nad brzegiem Li River, gdzie mogliśmy zakupić napoje, owoce, czy też pamiątki.
Do brzegu rzeki przycumowane były nasze dwie, połączone ze sobą tratwy, którymi wyruszyliśmy na 4 godzinną wyprawę.
Tratwy wykonane były z plastykowych rur imitujących drzewo bambusa, wyłożone równą podłogą, na której znajdowały się ławeczki lub krzesełka. Wszystkie tratwy miały też zadaszenie w razie deszczu.
Bardzo cieszyliśmy się, że nie zdecydowaliśmy się wcześniej na podróż statkiem wycieczkowym. Podróż tratwą miało swój niepowtarzalny klimat.
Sternik, który nie mówił ani słowa po angielsku, był tak miły i za każdym razem gdy mijaliśmy ciekawe góry, starał się nam wytłumaczyć ich nazwę oraz skąd ona pochodzi.
Widoki były malownicze - nietypowe góry, jaskinie, dzikie brzegi, na których często można było spotkać zwierzęta.
Na tratwie mogliśmy się zrelaksować podziwiając przepiękne krajobrazy.
Podróżowały z nami 2 sympatyczne turystki Chinki oraz jedna lokalna dziewczyna z dzieckiem. Nikt nie potrafił rozmawiać po angielsku :P
No i oczywiście poznany w Guilin polak z Bydgoszczy :)
Pogoda tego dnia nie była najciekawsza, ale to ponoć bardzo częste zjawisko. Jako, że był weekend to wokół nas pełno było podobnych tratw z turystami.
Ciekawą skałę pokazała nam sternik - kształt ułożenia warstw geologicznych przypominał rybę.
W połowie naszej podróży zatrzymaliśmy się w przystani, aby zjeść posiłek.
Było to ciekawe doświadczenie. Otóż menu tłumaczone było chyba przez Google Translate, bo takiego dania jak "Yellow close to the chicken" albo "Red-cooked" nigdy wcześniej nie spotkałem :D
Sama knajpka była bardzo przyjemna. Wystrój typowo chiński, z czerwonymi lampionami itp. Zajrzałem też na tyły - do kuchni... Dobrze, że zrobiłem, to po zjedzeniu obiadu :)
Jedzenie, jednak było smaczne, a piwko do obiadu perfekcyjnie komponowało się z daniami.
Co ciekawe, jedna kelnerka nosiła śpiące dziecko na plecach :)
Po skończonym posiłku wracając do przystani zatrzymaliśmy się przy lokalnych kobietach, które sprzedawały wieńce z kwiatów, orzechy, czy też owoce za śmiesznego 1 Yuan'a. Patrząc na takie osoby, aż żal nie dać tych 60 groszy..
Dalej płynąc w dół rzeki, sternik pokazał nam paczkę papierosów, na którym logo przedstawiało krajobraz, który w danej chwili mogliśmy podziwiać.
Analogicznie, docierając do końca spływu, mogliśmy zobaczyć pejzaż z banknotu 20 Yuan'ów :)
Po zakończeniu rejsu, czekał na nas podstawiony busik bez drzwi... wyobraźcie sobie jazdę 70km/h po leśnych wertepach... Modliłem się, żeby nie wypaść :D
Dojechaliśmy jakimś cudem do miasteczka Xingping. Tam kierowca wysadził nas z busika i kazał wsiąść do normalnego lokalnego autobusu rejsowego.
O dziwo wszystko było już opłacone! W środku nie było miejsc siedzących, ale to nie problem - dostaliśmy plastikowe stołeczki, aby usiąść w przejściu :) Poznaliśmy tam parę podróżników z Belgii, którzy nawet oddali nam mapę miasteczka Yangshou i poradzili co powinniśmy zobaczyć.
Zgodnie z ich radami oraz tym co pisało w przewodnikach w internecie, wypożyczyliśmy rowery i wybraliśmy się na wycieczkę poza miasto :) Było to niesamowite uczucie wolności i szybka metoda na zobaczenie okolicy...
Przewodniczka prowadziła nas do miejsca skąd mieliśmy się udać do słynnych jaskini ukrytych w górach Yangshou. Po drodze spotkaliśmy rolników pracujących w polach ryżowych., okoliczne wioski w których lokalni sprzedawcy cieszyli się na widok turystów :)
Ciekawy był też kurort na jednej z odnóg Li River, gdzie na tratwach z parasolkami można było wypoczywać pijac drinki i spożywając zamówione w restauracji posiłki.
Po pół godziny jazdy, dojechaliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy zapiąć rowery na kłódkę, kupić ręcznik, kąpielówki i wyruszyć busikiem do jaskini Water Cave.
I znów jechaliśmy zawrotną szybkością po polnych drogach.. Tak na prawdę, nikt nie miał pewności, ze nie wywiozą nas gdzieś do dżungli, a później okradną i zamordują :P A tak to wyglądało, bo byliśmy sami w busiku, a trasa przebiegała przez dzikie bezdroża..
Na szczęście dotarliśmy do celu, gdzie starsze kobiety oferowały ręcznie wykonane 'japonki' i inne pamiątki.
Przy wejściu powiedziano nam, że nie możemy robić tam zdjęć w środku, bo jest niebezpiecznie i aparat może wpaść do wody. Zostawiliśmy więc wszystko w skrytkach (oczywiście bez pewności, że nie mają zapasowego kluczyka :D). Na szczęście nic nie zginęło.
Wejście do jaskini możliwe było tylko poprzez wjazd łódką. Trzeba było się nieźle nagimnastykować, bo sufit był bardzo nisko, a dodatkowo w powietrzu latały nietoperze...
W środku przewodnik po angielsku opowiadał nam o figurach z stalaktytów i stalagmitów, wiele z nich było kolorowo podświetlona, ale największą atrakcją była kąpiel w błocie...
Było to ciekawe doświadczenie, mimo, iż błotko było bardzo zimne :P Powyższe kilka zdjęć wykonanych zostało przez obsługę.. Każde kosztowało 5 Yuanów. Wtedy dopiero się dowiedzieliśmy czemu nie wolno było wnosić swoich aparatów :)
Po opłukaniu z błotka udaliśmy się do tarasów, które wypełnione były gorącą wodą ze źródeł. Skały tworzyły specyficzne niecki i w ten sposób mogliśmy się wygrzać w naturalnych wannach :) Definitywnie zasłużony relax po całym dniu zwiedzania.
Powrót odbył się znów trochę na dziko, bo brakło miejsca w busiki, a nie chcieliśmy zostać tam sami... Udało się dojechać do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Wracaliśmy nie oświetloną drogą, sami nie mając ani jednego światła w rowerach :D Nie powiem, ciekawie.
Ale ciekawsze to dopiero były widoki całego Yangshou otoczonego podświetlonymi górami. Krajobraz niebywały, warty wycieczki do tej mieściny.
Wejście do jaskini możliwe było tylko poprzez wjazd łódką. Trzeba było się nieźle nagimnastykować, bo sufit był bardzo nisko, a dodatkowo w powietrzu latały nietoperze...
W środku przewodnik po angielsku opowiadał nam o figurach z stalaktytów i stalagmitów, wiele z nich było kolorowo podświetlona, ale największą atrakcją była kąpiel w błocie...
Było to ciekawe doświadczenie, mimo, iż błotko było bardzo zimne :P Powyższe kilka zdjęć wykonanych zostało przez obsługę.. Każde kosztowało 5 Yuanów. Wtedy dopiero się dowiedzieliśmy czemu nie wolno było wnosić swoich aparatów :)
Po opłukaniu z błotka udaliśmy się do tarasów, które wypełnione były gorącą wodą ze źródeł. Skały tworzyły specyficzne niecki i w ten sposób mogliśmy się wygrzać w naturalnych wannach :) Definitywnie zasłużony relax po całym dniu zwiedzania.
Powrót odbył się znów trochę na dziko, bo brakło miejsca w busiki, a nie chcieliśmy zostać tam sami... Udało się dojechać do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Wracaliśmy nie oświetloną drogą, sami nie mając ani jednego światła w rowerach :D Nie powiem, ciekawie.
Ale ciekawsze to dopiero były widoki całego Yangshou otoczonego podświetlonymi górami. Krajobraz niebywały, warty wycieczki do tej mieściny.
Ale to nie koniec. Najciekawsze dopiero się zaczęło, gdy wyszliśmy na słynną ulicę West Street. Turystów tu co nie miara, i z tego względu po bokach deptaka stało pełno stoisk z pamiątkami itp.
W całej okolicy roiło się od kameralnych restauracji, knajpek, a także hucznych dyskotek i klubów.
Klimat miejsca był niesamowity. Kultura chińska mieszała się z nowoczesnością. Wszystko tętniło życiem. Atmosfera nocnego clubbingu udzieliła się wszystkim. Jednak najpierw chcieliśmy coś zjeść.
Trafiliśmy perfekcyjnie, do pewnej knajpki, gdzie kelnerka nas bardzo polubiła.
Zamówiliśmy dwie ryby w piwie. Tak, właśnie 'Beer Fish' jest tradycyjnym specjałem Yangshou.
Oprócz tego wypiliśmy sporą liczbę butelek piwa, które jednak nie jest tak mocne jak europejskie.
Ale co najważniejsze, chcieliśmy iść na imprezę w pobliskich klubach, ale ostatni autobus do Guilin (gdzie mieliśmy nocleg) odjeżdżał o 23. Z pomocą przyszła nam zaprzyjaźniona kelnerka, która załatwiła nam mini busika na 3 w nocy! Przekazaliśmy jej tylko 50Yuan'ów zaliczki i busik o 3 miał czekać na nas pod knajpą! Podróż 100km do Guilin kosztowała nas około 10zł od osoby - to niesamowicie tanio!
Mając zapewniony powrót do hostelu, poszliśmy do klubu. I zaczęło się :)) Otoczyły nas lokalne dziewczyny i zaproponowały drinki, tańce i... zdjęcia. Tak one kochają fotografować się z turystami.
Zabawa była przednia, wszyscy bardzo mili, wyszaleliśmy się co nie miara. Zmienialiśmy kluby jak rękawiczki, bo wstęp był wolny wszędzie. Jednak ceny drinków były już europejskie...
Po udanych wojażach wyszliśmy na ulicę, aby coś przekąsić. I tutaj zaczęli nas zagadywać lokalni 'alfonsi' czy nie chcemy 'bum-bum' za 200 Yuan'ów... Oczywiście odmówiliśmy!
Po przekąskach udaliśmy się do wyznaczonego miejsca, gdzie czekał na nas umówiony busik. Około 4 nad ranem byliśmy gdzieś w milionowym Guilin, na szczęście miałem wydrukowaną mapę i pokazałem, gdzie znajduje się nasz hostel. To był niesamowity dzień - chyba najciekawszy z całej mojej praktyki!