czwartek, 30 września 2010

Dzień 37 - Boat Trip, czyli motorówki, banan, plaża, woda i słońce...

Na sobotę mieliśmy zaplanowaną od ponad 2 tygodni całodniową wycieczkę statkiem - tzw. Boat Trip. Jest to bardzo powszechna forma spędzania weekendu w Hong Kongu, szczególnie przez młodych. Zabawa polega na tym, iż płaci się ustaloną stawkę - w naszym przypadku 300HKD i dostaje się jednodniowy rejs statkiem, 2 motorówki do dyspozycji, pełne wyżywienie i napoje w cenie.

Dojazd do Sai Kung skąd mieliśmy wypływać był także zorganizowany. Po około godzinnej jeździe busikiem dotarliśmy do portu w którym już kiedyś byłem, gdy jechaliśmy na plażę Sai Wan. W Sai Kung było pełno takich grupek jak my - wszyscy wybierali się na Boat Trip.



Promenada pełna była młodzieży i dzieci, a porządku strzegli... no właśnie, kto to był to nie mam pojęcia, ale wyglądali jak strażnicy leśni :P

W porcie panował niesamowity ruch. Dookoła cumowało pełno statków, pływały motorówki i dżonki. Istny młyn!




Nasza łajba (powyżej) mieściła ok. 30 osób i tyle też nas było. Oprócz naszej grupki IAESTE, płynęła z nami grupka Niemców i Anglików, z którymi później się zaprzyjaźniliśmy.




Sam organizator był z Hong Kongu i powtarzał w kółko, abyśmy się nie potopili spożywając piwka, których było nie mało :)



Statkiem kierował sympatyczny kapitan, który później obsługiwał też jedną z motorówek. Zanim dopłynęliśmy do zatoki, motorówki były ciągnięte linami za statkiem.



Płynąc, obserwowaliśmy wiele innych łódek płynących w tym samym celu. Poniżej na zdjęciu jedna z nich na tle tamy zbiornika wodnego.


Gdy zacumowaliśmy w zatoce przy plaży, mogliśmy zacząć skakać do wody z pokładu.



Do dyspozycji mieliśmy też dwie motorówki, które ciągnęły banana i tubę. Frajda była niesamowita.



Jako, że na motorówkę wchodziło po 6 osób, to reszta w przerwach zajadała się bogato zastawionym stołem. Częstowaliśmy się rybkami, mięsem, spaghetti itp.


Do południa nie było pogody, jednak po godzinie 15 wyszło słońce i zaczęliśmy się wylegiwać na najwyższym pokładzie statku. Słońce to jednak było zdradliwe i okazało się, że wszyscy się spalili tego dnia.


Około godziny 18 łodź wyruszyła w drogę powrotną. 



Po drodze spotykaliśmy szaleńców na skuterach oraz inne statki również wracające z wycieczki.


My za to leniwie wylegiwaliśmy się na wygodnych sofach oraz na dziobie łajby.



Pod koniec zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcie całej ekipy i udaliśmy się do akademików.


Jednak to nie koniec dzisiejszego dnia. Wcześniej umówiłem się z Gosią z Gliwic, która była na praktyce w Macau, że się spotkamy na mieście. Ustaliliśmy punkt spotkania na Wan Chai, gdzie udaliśmy się na wspólną kolację.


Jednak zanim się spotkaliśmy miałem trochę czasu, aby przejść się po okolicy.


Niedaleko centrum tej dzielnicy znajdują się wielkie boiska do kosza i piłki nożnej.



Dalej natknąłem się na ciekawą herbaciarnię.



Zmierzając na spotkanie z Gosią mijałem jeszcze charakterystyczny budynek, który podświetlony jest tylko od połowy, bowiem tylko tą część widać z drugiej strony portu podczas symfonii świateł :)


Wspólnie ze znajomymi Gosi udaliśmy się do restauracji na kolację. Ja zamówiłem sobie wołowinkę w sosie curry - bardzo smaczne.



Niestety zaczęło padać i szybko tylko przeszliśmy przez tzw. Red Light District. Udało mi się uchwycić sytuację, w której przed klubem nocnym palono pseudo pieniądze. Nie wiem w jakim celu, ale może po to, aby zainteresować potencjalnych klientów :)



Wracaliśmy metrem na część Kowloon, a następnie poszliśmy na promenadę gwiazd podziwiać widoki. Po 1 w nocy postanowiłem wracać do akademika, jednak nie było już autobusów, więc szedłem pieszo. O dziwo na ulicach o tej porze nie widać żadnych chuliganów, ani innych podejrzanych typów. W sumie to w Hong Kongu w ogóle nie ma takich ludzi. Nigdy nie czułem się tak bezpiecznie spacerując w środku nocy po pustym mieście.


Jedynych ludzi, których mijałem to personel sprzątający ulice, chodniki i przejścia podziemne. Udało mi się zrobić ciekawe zdjęcie przejścia, którym codziennie chodziłem do z akademika do pracy. Było totalnie puste - niecodzienny widok :D

poniedziałek, 27 września 2010

Dzień 36 - Viet's Choice, czyli jedzenie po wietnamsku...

W czwartek tak się złożyło, że nie zaplanowaliśmy jakiś większych atrakcji, więc jedyne zdjęcia jakie mam to z restauracji Viet's Choice. W miarę elegancka restauracja wietnamska jest nieco droższa niż większość w których jadaliśmy, jednak jedzenie jest o niebo lepsze.

W menu królują pozycje z Vermicelli, czyli wietnamskimi nudlami ryżowymi. Są one bardzo cienkie o białym kolorze. Dlatego też zamówiłem sajgonki w Vermicelli.


Do tego każdy z nas zamówił jeszcze talerz różnych porcji mięsa, sajgonek i dziwnych kanapek :) Wszystko było świeże i smaczne.


Poniżej parę zdjęć z tej restauracji, jednak z dwóch dni później. Tak się nam spodobała ta restauracja, że przychodziliśmy tu częściej. Właśnie następnym razem zamówiłem tutaj pyszną zupę z nudlami i wołowiną :)



Szczerze mówiąc było to najlepsze jedzenie jakie jadłem w Hong Kongu, a to za sprawą dobrych nudli, świeżych warzyw i mięsa bez kości. Tak, tutaj w HK trafić na kawałek mięsa bez kości to jak trafić 6 w totka :P

niedziela, 26 września 2010

Dzień 35 - mango, kartony, Chunking Mansions i port...

W środę nie działo się nic specjalnego. Jedyny ciekawy akcent to piwko w parku niedaleko akademika. Jednak nie mam nawet zdjęć z tego wyjścia, więc pominę dzień 34.

W czwartek natomiast po pracy postanowiłem pojechać z Matiją z Serbi do centrum handlowego kupić aparat cyfrowy. Jako, że nie do końca wiedzieliśmy gdzie najlepiej tanio kupić sprzęt to poprosiliśmy zaprzyjaźnionego Bruna z Holandi, który jest w HK na wymianie studenckiej. Pierw poszliśmy zjeść do restauracji w pobliżu akademika, a później pojechaliśmy do centrum handlowego w Sha Tin.


Po zakupie aparatu przez Matiję, przechadzaliśmy się ulicami Mong Kok starając się uchwycić ciekawe strony miasta nocą.




Pełno tu ogłoszeń zachęcających do 'foot massage' albo jedzienie za 4zł (10HKD).



Postanowiliśmy też pójść na deser do jednej z kawiarenek. Niewiele one mają wspólnego z tymi z Europy. Tutaj jest to miejsce, gdzie można tylko zjeść deser - wygląd lokalu się nie liczy. Tzn. wygląda jak każdy inny bar, zero przytulności, klimatu.


Zamówiliśmy kruszone lody o smaku mango, pudding o smaku mango w sosie mango :P Tak, tutaj uwielbiają ten owoc :)



Dalej podążaliśmy ulicami tej zatłoczonej dzielnicy, obserwując życie codzienne sklepikarzy, sprzedawców, którzy kończąc biznes na ten dzień wyrzucali wszystkie śmieci, kartony na ulicę.




Na wszystkich ulicach przystanki autobusowe, są bardzo specyficzne, bo z uwagi na to, że jest tak wiele lini autobusowych, to ustawione są specjalne barierki - każda do osobnej lini. Wtedy zawsze jest porządek jak tworzy się kolejka.



Na Nathan Road weszliśmy zobaczyć słynne Chunking Mansions, czyli gmach w którym mieszą się pensjonaty, hostele, restauracje i kantory. Ich wnętrze jest równie obskórne, jak fasada.



Obecna tu wielokulturowość (hindusi, pakistańczycy itp.) wraz z ich stoiskami wewnątrz bloku stanowi symbol Hong Kongu.



Aby dotrzeć na wybrane piętra wieżowca, trzeba czekać w kolejce do ciasnych wind, które definitywnie nie zachęcają do podróży.


W obawie o bezpieczeństwo zainstalowano w nich kamery, których obraz pokazywany jest na monitorach przy wejściu. Jak wjeżdżałem nie działały :P Może przez tą plątaninę kabli?


Także korytarze na piętrach przyprawiają o dreszcze, a nawet o wymioty...

      

Po tej dziwne wycieczce wgłąb ciemnej strony HK, poszliśmy na promenadę gwiazd, aby podziwiać widok wieżowców na dzielnicę biznesową.



Po godzinie 22 większość z bardzo jasnych reklam obecnych na budynkach gaśnie, a więc panorama nie już tak okazała jak na symfoni świateł.


Postanowiliśmy wracać do akademika pieszo, więc mieliśmy okazję przejść całą promenadę robiąc sobie zdjęcia z różnymi figurami na Alei Gwiazd.



Opuszczając Tsim Sha Tsui mogliśmy też zobaczyć port w dzielnicy Hung Hom. Jest to taki mały lokalny porcik pomocniczy.



Na tym zakończyła się nasza 'wycieczka' :)