niedziela, 25 lipca 2010

Dzień 17 - morze i plaża, czyli Stanley Village

Kolejną niedzielę postanowiliśmy spędzić poza miastem. Wybraliśmy się na południową część wyspy Hong Kong do Stanley Village. Podróż trwała około godziny. Najpierw metrem do Central, a później autobus. Aby dostać się do Stanley trzeba przejechać wąskimi ulicami na zboczach gór, które schodzą prosto do morza. Mijaliśmy parę innych wiosek w zatokach takich jak Deep Water Bay czy Repulse Bay.


W miejscowościach wypoczynkowych nad morzem stoi pełno wieżowców, ale i mniejszych domów mieszkalnych. Ponoć ceny apartamentów są tutaj kosmiczne, więc większość mieszkańców jest raczej dość zamożna.


Stanley Village bardzo przypomina śródziemnomorskie miejscowości wypoczynkowe, jak na przykład te z Chorwacji. Jest tu długa promenada, bary i restauracje, a na ulicach więcej jest obcokrajowców niż ludzi lokalnych. 




Jedną z bardziej okazałych budowli w Stanley jest kolonialny zabytek 'Murray House', który został przeniesiony cegła po cegle z centrum miasta. Obecnie mieszczą się tam restauracje. 



 

Przed budynkiem stoją okazałe kolumny, które wprowadzają trochę bardziej śródziemnomorski antyczny klimat.

  

Po lunchu (w McDonaldzie:P) udaliśmy sie do świątyni Tin Hau. Świątynia jest mała i przypomina bunkier. Co ciekawe na wejściu jest mini dziedziniec z 'dziurą' w dachu. 



W środku możemy zobaczyć wiele postaci buddyjskich, poczuć zapach kadzidełek, a także małe modele dżonek (łodzie płwyające w HK w XVIII wieku).




Dalej wspięliśmy się na wzgórze, aby dotrzeć do kolejnej świątyni Kwun Yam Temple. Ta z kolei przypominała bardziej stołówkę niż świątynię. Może dlatego, że są to zwykłe pawilony z normalnymi świetlówkami i krzesłami, a jedynie w centralnej części jest ołtarz.



Za świątynią jest wielki posąg bogini miłosierdzia. Jest ona zwrócona twarzą do morza. Wokół jest parę malowideł, z których to największę po prostu bardziej mnie śmieszy niż napawa zadumą:)




Z wzgórza rozpościera się widok na całą wioskę Stanley (na zdjęciu Leo, Matt, ja, Jinny i Laureen).


Poniżej jeszcze jedna fotka ukazująca urok tego miejsca...


Wracając ze wzgórza minęliśmy jeszcze raz Murray House i udaliśmy się na molo. Całkowicie zadaszone jest świetnym miejscem, aby odpocząć, bowiem powiewa tam orzeźwiający wiaterek.



Wokół molo cumuje wiele malutkich łódek tubylców.


Widoki z promenady są naprawdę boskie, tym bardziej, że trafiliśmy na świetną pogodę. 



Idąc dalej na południe wioski, wchodzimy na słynny targ. Możemy tam kupić głównie pamiątki, ale także i ciuchy, stroje kąpielowe, czy też biżuterię itp. 


Po przejściu przez targ (a nie jest to proste w takim tłumie) naszym oczom ukazała się mała dzika plaża. Widok skał i wzgórz otaczjących zatokę jest co najmniej imponujący.



Na przeciwko dzikiej plaży stoją maleńkie domki - jak się mogę domyślać - pewnie tutejszych rybaków.


My jednak postanowiliśmy popływać na bardziej cywilizowanej plaży. St. Stephan Beach jest małą plaża na półwyspie Stanley. Jest strzeżona, z siatkami chroniącymi przed rekinami. Wokół jest pełne zaplecze, z prysznicami, sklepem, restuaracją itp. Tutaj również widać wielu 'białych' :)


Woda nie była, może krystaliczna ale mimo to bardzo czysta i ciepła. Plaża zaś była piaszczysta, lecz piach był bardzo gruboziarnisty, co niestety nie było najprzyjemniejsze. Wokół jest jednak dużo drzew, więc można się schować w cieniu. 


Po kilku godzinach na plaży odwiedziliśmy jeszcze cmentarz żołnieży poległych w japońskiej okupacji. Znajduje się on na wzgórzu. Nie wiem czy można mówić o cmentarzu, że jest malowiczy, ale taki był. 



Co ciekawe ludzie nadal przynoszą przed groby podarki - gazety, napoje, jedzenie itp. Dość dziwna sprawa...


Ze wzniesienia cmentarza widać było całą zatokę Stanley Village.


Wracając autobusem mieliśmy pecha. Autobus się zepsuł, bo zagotowała się woda w silniku. Kierowca był strasznie przerażony i przepraszał wszystkich z osobna, tak jak by to była jego wina. Tak się przejął, że zaczął wydzwaniać do innych kierowców, aby podjechali po nas innym autobusem.


Jako, że zatrzymaliśmy się w dość ciekawym miejscu na wzgórzu to poniżej fotka z cieśniny prowadzącej do portu HK.


Na zakończenie dnia udaliśmy się do dzielnicy Tsim Sha Tsui na kolację. Po drodze mijaliśmy najstarszy hotel w Hong Kong'u - The Penisula Hotel. Jest to jeden z nielicznych kolonialnych zabudowań w HK. 


Restauracja o nazwie Food Republic jest o tyle wyjątkowa, że składa się z wielu kuchni azjatyckich. Przykładowo możemy wybierać pomiędzy chińską, wietnamską, tajską, japońską itp. Stoliki są umiejscowione na środku, a stoiska z jedzeniem dookoła tej przestrzeni. 


Ja zamówiłem 'Lemon Chicken' z ryżem - palce lizać :D


1 komentarz:

  1. czesc:) mam na imie Ania, jestem w AIESEC i szukam praktyk zagranicznych. myslalam o HK i przypadkowo znalazlam Twojego bloga:)
    mam pytanie: ile, tak orientacyjnie, potrzeba pieniedzy na utrzymanie w HK>? placisz czynsz w akademiku? ile wydajesz mniej wiecej na obiad?
    bede wdzieczna za wszelkie info:)
    pozdrawiam
    Ania:)

    OdpowiedzUsuń